Moją przygodę z "Igrzyskami Śmierci" zaczęłam źle. Od obejrzenia filmu. Który, w dodatku, podobał mi się tak sobie. Na szczęście szybko udało mi się zdobyć książkę i pamiętam, że w Sylwestra 2013 roku zaczęłam ją czytać. Oczywiście, wiedziałam, o czym będzie. O Głodowych Igrzyskach organizowanych corocznie przez Kapitol. O tym, że każdy z dwunastu podległych stolicy dystryktów musi z tej okazji dostarczyć dwóch trybutów, dziewczynę i chłopaka, którzy mają walczyć na śmierć i życie na specjalnie przygotowanej do tego arenie. Wszystko jest transmitowane przez telewizję, a widzowie mogą obstawiać, kto wygra, wysyłać swoim ulubieńcom prezenty albo cieszyć się, gdy ktoś umiera. Z areny żywa wychodzi tylko jedna osoba.
Pech sprawia, że do udziału w Głodowych Igrzyskach zostaje wylosowana dwunastoletnia Primrose Everdeen. Jej miejsce natychmiast postanawia zająć jej siostra, Katniss. Drugim trybutem zostaje Peeta Mellark, który ocalił kiedyś dziewczynę od śmierci. Teraz mają razem trafić na arenę i walczyć o to, żeby przetrwać.